Skip to main content

O najbardziej niedocenionych rolach w historii kina można napisać książkę. Tak naprawdę bardzo trudno jednoznacznie stwierdzić, kto i kiedy zasłużył na wyróżnienie. Wszak chaotyczny świat kina skrzywdził już masę uzdolnionych osób. Postanowiliśmy jednak razem z Martą Płazą stworzyć taką naszą listę, która zawiera naszym zdaniem najbardziej skrzywdzonych aktorów. Będę z Wami szczery  – nie podobają mi się niektóre wybory Marty, a jej nie podobają się moje. To normalne, że i Wam niektóre z nich nie przypadną do gustu. Chociaż zgaduję, że większym problemem będzie nieobecność na liście jednego z Waszych ulubieńców niż nasz wybór i opisana rola. Lista jest mocno subiektywna, stworzona na podstawie własnych smutków i żali. Kolejność również jest przypadkowa i nie odzwierciedla tego kto został skrzywdzony bardziej, a kto mniej. Myślę, że już samo znalezienie się na tej liście daje wszystkim ex aequo pierwsze miejsce. Moje posty jak zwykle to te parzyste, Marta napisała nieparzyste. Dajcie nam koniecznie follow na Twitterze! Mnie szukajcie pod nazwą @poznajciexinga, a Marty jako @Potwornicka.

10. Leonardo DiCaprio – Django

Ogólnie jeśli chodzi o niedocenianie, to mam wrażenie, że sam “Django” wiedzie w nim swoisty prym – to bardzo dobry film, ale również bardzo trudny – niektórych odrzuca już tematyka westernu, innych problem rasizmu. Wiem, że sporo osób z podobnych powodów po prostu go nie widziało – a zdecydowanie warto. DiCaprio zagrał w sumie drugoplanową, ale z pewnością ważną dla fabuły rolę – zarządcy farmy niewolników. Django to także początek wyścigu DiCaprio po Oscara, wyścigu rok po roku coraz bardziej frustrującego, a to z powodu coraz bardziej niesprawiedliwych decyzji jury. Sam aktor w Django zagrał bardzo wyraziście, przekonująco i naturalnie, w dodatku zachowując pełen profesjonalizm nawet w przypadku głębokiego rozcięcia dłoni rozbitą szklanką – gdy grał dalej, bez jakiejkolwiek przerwy na oczach zaszokowanej ekipy. W moim mniemaniu rola niesłusznie ignorowana, Okej, DiCaprio był dzięki niej nominowany do dwóch ważniejszych nagród i jedną mniej ważną wygrał – ale na tle innych postaci oraz Oscarowej gorączki wypadło to bardzo słabo. Jeśli jest jakiś powód, dla którego mielibyście usiąść do seansu właśnie teraz – to jest nim właśnie Leo. I jego akcent.

9. Elizabeth Olsen – Martha Mary May Marlene

Elizabeth Olsen przez długi czas żyła w cieniu swoich starszych sióstr, które zdobyły olbrzymią popularność już jako urocze kilkulatki na planie serialu Pełna Chata. Obecnie Mary-Kate i Ashley najlepsze lata mają już dawno za sobą, za to Elizabeth rośnie w siłę. Występuje zarówno w superprodukcjach Hollywoodzkich jak i w filmach niezależnych, będąc zazwyczaj najjaśniejszym punktem całej produkcji. W tym roku mogliśmy ją zobaczyć chociażby w roli twardej agentki FBI w najnowszym filmie Taylora Sheridana – Wind River. Cofnijmy się jednak do 2011 roku, kiedy Elizabeth dopiero zaczynała swoją karierę. Dostaje trudną rolę w filmie Martha Marcy May Marlene. Jej bohaterka, to kobieta na rozdrożu, która po ucieczce z sekty znajduje schronienie w domu swojej siostry. Warto zaznaczyć, że była to jedna z pierwszych poważnych ról Elizabeth, z którą ta poradziła sobie bezbłędnie. Akcja filmu rozwija się raczej niespiesznie, opierając się głównie na emocjach i relacjach między bohaterami, dlatego tak bardzo istotne było świetne aktorstwo, aby całej historii nie położyć. Elizabeth przypadła w udziale wybitnie ciężka rola, tym bardziej, że problem sekt i tego co robią z ludźmi nie jest łatwy. I mimo tego, że sam film nie ustrzegł się pewnych błędów, to jednak sama aktorka była perfekcyjna. Aż chciałoby się słyszeć o niej częściej, a takich ról widzieć więcej.

8. Jeff Goldblum – Thor: Ragnarok

Jeśli chodzi o nowego Thora to ten zebrał zasłużone morze pochwał, świetnych recenzji i głosów, że wprowadza produkcje Marvela na nowe tory, w dodatku widział go praktycznie każdy fan dobrego kina akcji łamanego przez sci-fi. W wystawianych Thorowi laurkach padło sporo przychylnych słów o fabule, efektach specjalnych, sławnej już scenie bitwy z przepotężnym Hulkiem czy peanów nad urokiem Lokiego, bo wiadomo #TeamLoki. Niektórzy na szczęście zwrócili też uwagę na świetną rolę, którą odegrał Jeff Goldblum. Rolę wspaniałą, aczkolwiek zdecydowanie niedocenioną. Wspominam właśnie o nim, bo rzadko zdarza mi się już podczas seansu myśleć – „Hmm, ten gość zasługuje na spin-Off, na własny film o jego niegodziwości i przebiegłości”. “Arcymistrz” to świetna, przejaskrawiona do granic możliwości postać, współczesny Cezar, władca totalitarny, niecofający się przed największym okrucieństwem, ale również człowiek tchórzliwy, komiczny i pozbawiony własnych talentów. Od zawsze szanuję role przejaskrawionych dziwaków i tak jest również tym razem. Kreacja, która podobała się wszystkim, ale o której się prawie w ogóle nie mówi – a w kolejnych produkcjach Marvela zostanie prawie na pewno całkowicie pominięta. Swoją drogą „Arcymistrz” pojawił się już w Strażnikach Galaktyki. Ktoś pamięta?

7. Keanu Reeves – The Bad Batch

Keanu Reeves to prawdziwy król filmowych podśmiechujków i gimbaziarskich memów. Mimo wielu dobrych filmów na koncie, dalej mało kto traktuje go na serio. W ostatnich latach aktor zasłynął z występu w chociażby thrillerze erotycznym, w którym dwie ślicznotki pastwią się nad jego unieruchomionym ciałem, jak również w jednym z najlepszych filmów akcji ostatnich lat – John’ie Wick’u. W tym drugim jest z kolei ponurym mścicielem, dla którego śmierć psa staje się powodem do rozpoczęcia krwawej vendetty. Jednym z jego bardziej kozackich występów z ostatniego okresu jest jednak niewielka rólka w nowym filmie Any Lily Amirpour – reżyserki świetnie przyjętego kilka lat temu obrazu „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”. W The Bad Batch Keanu Reeves’a nie uświadczymy wiele, ale ciężko zapomnieć o jego jedynym w swoim rodzaju fizys na gwiazdę porno lat osiemdziesiątych. Kompletnie odjechana fabuła, przedziwny świat, a w samym środku Keanu jako swoistego rodzaju boss, którego odgrywa na takim lajcie, jakby w pełni świadomie wystawiał fucka wszystkim hejterom, którzy tylko czekają na jego potknięcie. Pan Keanu ostatnimi rolami ewidentnie wyrasta nam na supergwiazdę kina klasy B, w dodatku w tym najlepszym stylu.

6. Matthew McConaughey – Wilk z Wall Street

Jeśli myślimy “Wilk z Wall Street” to zwykle w kontekście dwóch rzeczy – dlaczego Leonardo kolejny raz nie dostał Oscara oraz “o kurcze, jak to możliwe, że Jonah Hill tak dobrze zagrał”. Mało kto zdaje zastanawia się jednak nad tym jak świetnie zagrał Matthew McConaughey i jak cholernie pamiętną scenę stworzył. Być może to wina samej egzotyki scenariusza – w końcu niezwykłych scen tam dostatek. Pamiętacie jednak mowę, mruczenie i bicie się w pierś w jednej z restauracji? Ja tak! Dziś już mało kto w kontekście tego filmu wspomni, jak świetny klimat zbudował McConaughey, gdy tylko pojawił się na planie Wilka. I to przy całym tym wszechobecnym szaleństwie, rzucaniem karłami, dragach. Matthew po prostu był, z właściwym sobie spokojem, urokiem i czarem. Tymczasem nie dostał nawet jednej nominacji, a dużo gorsza Margot Robbie już tak. Swoją drogą opisywana przeze mnie scena, która najmocniej zapadła mi w pamięć była w pełni improwizowana. Tak wygląda prawdziwe aktorstwo. Chociaż rola nie była jakoś szczególnie rozbudowana, to jednak takie epizody są tym, co zbudowało siłę Wilka z Wall Street. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji go zobaczyć, to czym prędzej musicie seans nadrobić. Nie ma wymówek!

5. Leonardo DiCaprio – Co gryzie Gilberta Grape’a

Pozycja na liście może dość kontrowersyjna, wszak wszyscy kochamy Leo w tej roli i chyba nie ma człowieka, który powiedziałby o niej złe słowo. Wszystko niby spoko, ale gdy pomyślimy o tym, że młodziutki wówczas aktor w wyścigu po Oscara przegrał z Tommy Lee Jonesem, który został nagrodzony za swój dość przeciętny występ w Ściganym, to jednak chyba trochę słabo co? Generalnie umówmy się, całą tę listę moglibyśmy zapełnić najbardziej niedocenianymi rolami DiCaprio, jednak w przypadku filmu Co gryzie Gilberta Grape’a, ta olewka ze strony ważnych nagród/instytucji filmowych jest chyba najbardziej wyraźna i bolesna. Nie chciałabym tutaj błysnąć dość niesmacznym żartem, ale powiedzmy sobie szczerze, gdybyśmy byli ludźmi, którzy po raz pierwszy widzą Leo w tej właśnie roli, to chyba nie uwierzylibyśmy, że ten młodzian jest w pełni zdrowym człowiekiem. Właśnie dlatego jego rola, Arniego Grape’a jest tak wspaniała. Nie sposób zobaczyć, gdzie kończy się DiCaprio, a zaczyna postać filmowa, bo tej granicy zwyczajnie … nie ma. Zaledwie 19 letni wówczas aktor stworzył rolę, która nie trafia się często nawet dorosłym i w pełni dojrzałym aktorom. Na ekranie jest chorym umysłowo dzieciakiem, którego perypetie obserwujemy ze ściśniętym serduchem. Nie ma miejsca na półśrodki, albo fałsz. Fakt, że najważniejsze nagrody filmowe tak okrutnie go zignorowały, bądź też “nagrodziły” jedynie nominacją świadczy sam przez się.

4. Zombie – Noc Żywych Trupów (oryginał)

Jeśli chcielibyście zobaczyć film od którego rozpoczął się szał na “zombie movies” to zobaczcie… coś innego. Chociaż wielu znawców kina sądzi, że własnie “Noc żywych trupów” to pierwsza produkcja o tych uroczych szkaradach to z całą pewnością tak nie jest. Nie jest nawet 4 czy 5. Wcześniej otrzymaliśmy kilkanaście filmów z tym motywem, a wszystko to na przestrzeni prawie 30 lat! Tak, pierwszy był White Zombie z 1932 roku. Jednak to Noc Żywych Trupów podniosła już na zawsze poziom tego typu produkcji, nadała im odpowiedni kształt i formę. I to nie postać „ludzka” zasługuje na należyte wyróżnienie, a właśnie te niezwykłe potwory, które w moim mniemaniuzostały prawie całkowicie zignorowane przez twórców scenariusza i fanów filmów grozy. Pewnie wielu z Was zastanawia się o czym ja do cholery mówię – Noc Żywych Trupów to pierwsza produkcja czysto komercyjna, trafiająca do szerokiego widza, w dodatku mocno psychologiczna, opierająca się na obrazie aktualnego społeczeństwa, podziałów klasowych czy rasizmu. I w tym właśnie problem – nasze ukochane zombie zepchnięte zostały do roli obiektów, gryzących i zabijających ludzi, ale obiektów. W dodatku drugo, albo nawet trzecioplanowych. Smutne, ale prawdziwe. Kolejne części z „Żywych Trupów” w tle to już oczywiście ostra wyprawa przez świat nieumarłych, ale jednak kultowy fenomen to opowieść dużo głębsza i dziwniejsza niż może się na pierwszy rzut oka wydawać. Opowieść według mnie ignorująca zombie samych w sobie, a przecież opowiadająca właśnie o nich.

3. Vince Vaughn – Brawl in Cell Block 99

Przez długie lata Vince Vaughn był głównie etatowym śmieszkiem, w najczęściej przeciętnych komediach. Patrząc na jego dotychczasowe dokonania aktorskie, chyba nikt z nas nie podejrzewałby, że koleś tak naprawdę potrafi grać coś więcej niż tylko przygłupich gości. Przez większość kariery trafiał przecież najczęściej albo na syfiaste scenariusze, albo na kiepskich reżyserów, ugruntowując tym samym swoją pozycję średniej jakości aktora komediowego. Na przekór wszystkiemu, ostatnimi czasy, esencję dramatyzmu postanowił wyciągnąć z niego S. Craig Zahler (koniecznie obejrzyjcie jego debiutancki film Bone Tomahawk), w swoim najnowszym obrazie Brawl in Cell Block 99. Ogolony na zero, ponury i wydziarany Vince, przypomina tutaj raczej mrocznego Vincenta D’Onofrio z Daredevila, niż samego siebie z poprzednich filmów. Jako bandyta o gołębim sercu, który zejdzie do najniższego z piekielnych kręgów, aby uratować swoją rodzinę, pozamiatał całkowicie, perfekcyjnie wygrywając przeróżne emocje: od bezinteresownej miłości, która motywuje do działania, aż po bezgraniczny wkurw i cierpienie w jednym. Póki co o samym filmie mówi się raczej niewiele, chociaż żywię nadzieję, że niedługo się to zmieni. Zahler to fantastyczny reżyser młodego pokolenia, który ma nie tylko nosa do kina (kapitalnie łączy tutaj klimat kina grindhouse’u z współczesnymi akcyjniakami), ale i wielkie serce dla aktorów, z których wyciąga wszystko co najlepsze. Vaughn pod jego opieką rozwinął skrzydła, na co przez długi czas, nikt mu nie pozwalał. Mam szczerą nadzieję, że rola Bradleya Thomasa będzie dla niego tylko początkiem fantastycznej przygody, ale i nowego rozdziału kariery.

2. Patrick Stewart – Logan: Wolverine

Wiem, że Marta właśnie umiera w męczarniach, gdy czyta, że mogłem w TOP 10 niedocenionych ról dodać profesora Xaviera z X-menów. Aczkolwiek Marta nie jest wielką fanką filmów na podstawie komiksów, więc jestem w stanie ją zrozumieć. Mam jednak nadzieję, że mnie wesprzecie i przynajmniej część z Was zgadza się z tym co za chwilę powiem! O ile większość produkcji super bohaterskich jest zwykle płytka i tandetna, tak Logan starał się od tej stylistyki odejść. Patrick Stewart, który jest aktorem kultowym, ale zdecydowanie nie wybitnym – odegrał rolę iście Oscarową – jest strawionym chorobą psychiczną staruszkiem, którego umiejętność telekinezy zmiksowana z Alzheimerem doprowadziła do szaleństwa. Mnie ta postać niesamowicie mocno chwyciła za serce, wytarła mną podłogę, wzruszyła. I dlatego to właśnie świetny moment, aby dodać ją do tego typu listy, bo przecież Xavier był z nami przez większość życia, zżyliśmy się z nim, polubiliśmy go, a teraz dostaliśmy jedno z bardziej emocjonujących pożegnań. I chociaż Logan emanował tym, iż to ostatni występ Hugh Jackmana w roli Wolverine’a, tak to również ostatnia rola Stewarta jako Xaviera. Rola, której ważność została niesłusznie pominięta, przytłoczona ciężarem energii rosomaka, a także ogólnej wartości samego filmu. Ale ja pamiętam i powiem szczerze: bardziej przejąłem się niedolą niedołężnego profesora, niż głównego bohatera. A to już coś znaczy.

1. Elijah Wood – Maniak

Z Elijahem to jest tak, że wszyscy mają go za słabego leszcza, który skończył się na roli hobbita z Władcy Pierścieni. Sam aktor jednak nadal dokłada od siebie trzy grosze, wybierając role mega dziwaków i outsiderów. Generalnie, nie garnie się, aby znowu być popularnym chłopcem na świeczniku. Wybiera raczej niszowe, niezależne produkcje, w których może pokazać się z mocno zakręconej strony. Kiedy okazało się, że młody aktor ma zagrać tytułowego psychopatycznego mordercę w remake’u kultowego slashera z lat osiemdziesiątych, niejeden pukał się w czoło. Mimo, że Elijah już kilka lat temu w świetnej, epizodycznej rólce w Sin City pokazał, że może być doskonałym psycholem, to jednak mało kto wierzył, że z tą uroczą buźką, może wiarygodnie patroszyć ciała i podrzynać gardła w pełnowymiarowej roli. A jednak! Elijah Wood jako Maniak jest absolutnym świrem i psychopatą, który zdolny jest do wszystkiego, którego atrakcyjność pomaga w zjednywaniu sympatii płci przeciwnej. Warto zauważyć, że w oryginalnym Maniaku, tytułowy morderca był gościem o raczej dość parszywej gębie, który już na pierwszy rzut oka wyglądał jak typ spod ciemnej gwiazdy. Obdarzony chłopięcą urodą i niewinnością Elijah w niczym mu jednak nie ustępuje. Serce boli, że ten znakomity film, a wraz z nim genialna rola Wooda, przeszły zupełnie bez echa. Perfekcyjnie nakręcony (muza i zdjęcia!) jest nie tylko świetnym remake’iem ale i filmem jako takim. Gwarantuje wam, że po seansie już nie będziecie Wooda postrzegać jako typa, z którym fajnie byłoby wyjść na piwo. [dop. Piotrka – ale jeśli chcecie, to włączcie sobie serialowego Wilfreda! Kolejna świetna, niedoceniona rola Wooda]

 

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

3 komentarze

Zostaw komentarz: