Skip to main content

Zawsze powtarzam i powtarzać będę, że jesteśmy mistrzami jeśli chodzi o dramaty. Ostatnie lata jednak dominuje trend, aby do tego gatunku dopisać słowo „biograficzny”. I wychodzi ten zabieg zdecydowanie lepiej, niż można by się tego spodziewać. Może to kwestia doboru osobistości, które napędzają opowiadane historie, a może kwestia szczęścia. Ale postacie takie jak Ksiądz Popiełuszko, czy Lech Wałęsa, a teraz zupełnie niespodziewanie Zbigniew Religa – to chyba recepta na sukces.

Religa jeśli ktoś nie wie, był kardiochirurgiem, który przeprowadził pierwszą udaną transplantacje serca. I właśnie na próbach wdrożenia programu transplantacyjnego oraz operacjach skupia się jego fabularyzowana biografia.

Aktorsko prawie wszystko zagrało. W najbliższych tygodniach prawdopodobnie usłyszycie o głównej roli sporo dobrego – i słusznie. Tomasz Kot jako Zbigniew Religa to nowy poziom polskiego aktorstwa. Kot nie tylko wygląda jak Religa, nie tylko zachowuje się jak Religa. On się nim stał. Szelmowski uśmieszek, wieczne zgarbienie, nagłe ruchy. Jak dla mnie można by się pomylić. Oczywiście o samym Relidze wiem mało, to nie moje lata – gdy przeprowadzał swoje pierwsze operacje nie było mnie jeszcze na świecie, ale generalnie jestem całkiem pewny, że tak właśnie mógł się zachowywać. Sądzę, że to najważniejsza rola w życiu Tomasza Kota i chociaż widziałem go w licznych dramatach o których mało kto słyszał (chociażby świetne Erratum), to nigdy nie zagrał czegoś takiego. Jest prawdziwy, szczery, naturalny i naprawdę wyciągnął ze scenariusza co tylko mógł. Nie przychodzi mi na myśl nikt inny, nikt, kto mógłby wcielić się w tę bardzo ważną dla światowej medycyny postać. Kot dał radę. Można mówić wiele, można odszukać i wytknąć jakieś braki – ale naprawdę nie ma potrzeby, po prostu muszę powiedzieć na głos „to jest to, gratuluje”. Postaci drugoplanowe bardzo naturalnie wpasowują się w powierzone im zadania. Czy to Zbigniew Zamachowski czy jeden z moich ulubionych polskich aktorów Piotr Głowacki. O ile ich gra również jest naturalna, a postacie im partnerujące wyglądają i zachowują się tak jak powinny, tak obsadzenie Ryszarda Kotysa jest sporym błędem. Po pierwsze łatka „Paździocha” jest na tyle silna, że wywoływała salwy śmiechu na sali, gdy tylko się pojawiał – mimo, że nie była to ani jedna radosna scena. Po drugie Kotys nie jest już najmłodszy i gra niedbale, z wielkim zmęczeniem. Może tego wymagała rola, nie wiem do końca „kogo grał”, ale moim zdaniem całość wyszła nie tylko nieudolnie, co wręcz.. smutno. Jeśli chodzi o jedyną liczącą się w filmie kobietę czyli Magdalenę Czerwińską w roli żony – nie jest to postać zbyt wyrazista, więc ciężko coś powiedzieć. Dobre tło, ale nie ma tego pazura i na pewno jej występ nie zostanie zapamiętany, nie jest to nawet połowa tego co zagrała Agnieszka Grochowska we wspomnianym „Wałęsie” – a role podobne.

Fabularnie jest bardzo dobrze, co nie znaczy, że nie mogłoby być lepiej. Dialogi są wspaniałe, a chwile dramatu i opłakiwania śmierci mieszają się tutaj w idealnej proporcji z kwestiami czysto komediowymi i to naprawdę na świetnym poziomie. Sama fabuła skupia się głównie na zdobywaniu pozwoleń czy dawców narządów oraz przygotowywaniu szpitala do działalności. I to jest bardzo dobre, bo są i tańce, jest i wódka, aż wreszcie kilka naprawdę wstrząsająco wykonanych operacji. Brakuje mi natomiast jakiegokolwiek sensownego wytłumaczenia dlaczego akurat „serce” czy ukazania talentu Religi. Nie zrozumcie mnie źle, ale… on się w filmie na tym nie zna. Niby pada kilka zdań, że był na praktykach w USA, ale przyznaje się, że operacji nie widział. Niby uczył się na zwłokach – ale nieudolnie. W filmie wygląda to zupełnie jak „dajcie mi pacjenta, będziemy sobie wesoło ciachać”. O ile jak już wspomniałem same operacje są naprawdę bardzo, bardzo dobrze zrobione, a bijące serce na długo zostanie w waszej pamięci – o tyle… jedyne czym się postać wspiera to jakiś zagraniczny magazyn z badaniami Anglików. Nie ma absolutnie żadnych przygotowań do zabiegu, co przy bardzo, ale to bardzo rzeczowych przygotowaniach do uruchomienia kliniki jest aż nazbyt jaskrawe. Mimo niedociągnięć o których wspominam, lub prawie całkowitym pominięciu wątku żony – pierwszy raz poczułem, ze jakiś film jest kompletny. „Bogowie” toczą się gdzieś pomiędzy normalnym życiem i chyba celowo nie odpowiadają na wszystkie stawiane pytania, są wycinkiem i relacją z trudu zmiany, opowieścią o pokonywaniu ustroju i biegu przed siebie. W czasie oglądania filmu rosło we mnie sporo uwag i są one całkowicie uzasadnione, ale gdy pojawiają się napisy końcowe – czujemy, że zobaczyliśmy to co najważniejsze. I wychodzimy z kina spokojni. Wzruszeni.

Zdjęcia i muzyka to nieodłączny element każdej produkcji, tutaj jeśli chodzi o warstwę audio-wizualną mamy modne ostatnio filtry instagramowe, które są na tyle ciekawie rozplanowane, że film wychodzi dużo poważniej – szarzej, ciemniej, mroczniej. Zdjęcia promocyjne kojarzą mi się bardziej z horrorami niż z takim „Na dobre i na złe”. I to zdecydowany plus! Muzyka natomiast to miód na nasze uszy – stare, dobre, skoczne amerykańskie przeboje. Polskich piosenek praktycznie tutaj nie znajdziemy i dobrze – to co zostało nam zaserwowane – pasuje idealnie, bez udziwnień. Dźwięk sam z siebie jest ok, w naszych filmach bywa za cichy czy sepleniący, ale jest ok. O ile można się do czegoś przyczepić to do przekleństw – nie do tego, że są. Raczej do tego jakie są. Nie będę cytował i nie mam za dużej wiedzy jak się przeklinało ponad trzy dekady temu, ale mam dziwne wrażenie, że nie tak. Przekleństwa są zupełnie w 100% dzisiejsze i przy wmawianych nam z kiedyś „motylich nóg” – te filmowe brzmią dość dziwnie. Trudno mi się z tym oswoić, ale mam przeczucie, że przynajmniej połowa jeszcze wtedy nie istniała.

Dekoracje to jak zawsze pierwsza liga. Stare samochody, meblościanki, szare ubrania. O ile nie można powiedzieć złego słowa na nie, o tyle to strasznie smutne, że prawdopodobnie nie trzeba było nic robić z ukazanymi szpitalami – tylko wyjechali gdzieś dalej od Warszawy, a one już były brudne, szare i pordzewiałe. Co do samochodów jeszcze – jestem oczarowany ile z nich nadal jest na chodzie i jakie prędkości osiągają. Filmowcy pamiętali o wszystkim: starych telefonach na „palec”, skrzynkach na listy, znakach drogowych czy nawet framugach okien z drewna. Wielkie brawa. Jesteśmy naprawdę świetni w imitowaniu PRL-u.

„Bogowie” to dobra, prosta i mocna rzemieślnicza robota. To pretendent do wielu nagród, o wygranie których można zakładać się w ciemno. Cisza – to najlepsza reakcja na zakończenie projekcji. Czy jest jakiś lepszy Polski dramat? Na pewno. Ale „Bogowie” to pierwszy film, który dał mi wszystko. Film kompletny – nawet z fabularnymi wpadkami. Nawet nazwa pasuje tu idealnie.

Czy należy iść do kina? Obowiązkowo – najlepszy polski film tego roku. Macie to jak w banku.

Piotrek Gniewkowski (Niekulturalny)

Krytyk filmowy i teatralny, zapalony gracz konsolowy i komputerowy. Od kilku lat pracuje w branży reklamowej przy projektach influencerskich. Zakochany w najnowszych technologiach. W wolnych chwilach fotografuje Warszawę.

4 komentarze

Zostaw komentarz: